Wspomnienia, szczególnie te osobiste, mają to do siebie, że nie zawsze układają się w spójną całość. Słowa, gesty, sytuacje raz zapamiętane drzemią gdzieś w zakamarkach umysłu albo serca, by nagle się obudzić. I wtedy są jak puzzle należące do różnych kolekcji, elementy układanki, z którymi nie wiadomo co zrobić. Właśnie teraz ożyły we mnie wspomnienia związane z osobą, o której mówi dziś cały świat: Jorge Mario Bergoglio.
Mamy go dość
Jest rok 1994. Mieszkam w tym czasie w Salamance, w Hiszpanii, gdzie odbywam część mojej jezuickiej drogi formacyjnej, tzw. trzecią probację. Grupa jest międzynarodowa. Jest nas trzech Polaków, są Włosi, Hiszpanie i... Argentyńczycy. Wtedy po raz pierwszy, właśnie od nich, słyszę o o. Jorge Mario Bergoglio, który był duchowym mentorem kilku z nich, potem prowincjałem, a od 2 lat jest biskupem pomocniczym archidiecezji Buenos Aires. Rozmawiając o nim, nasi argentyńscy współbracia są podzieleni. Bergoglio to postać nietuzinkowa, wyrazista, a przez to niedająca się łatwo zaklasyfikować (jak my lubimy te klasyfikacje!). Niejednemu zaszedł za skórę. To oni właśnie z trudem utrzymują na wodzy swe emocje, gdy o nim opowiadają. Już wtedy zrozumiałem, że między zakonem i tym współbratem, który właśnie został biskupem, a wkrótce będzie kardynałem, relacje bywały napięte, jak w rodzinie. Kiedy zostanie papieżem, nastąpi ujmujące i definitywne pojednanie.
Pomóż w rozwoju naszego portalu